Po 6 godzinach podróży docieram na miejsce. Jest ciemno. Jest zimno. Z nieba leci takie nie wiadomo co. Część osób mijanych na chodnikach już po spożyciu, także czym prędzej zmieniam ciuchy i zarzucam plecak. Kierunek jeden, jak najdalej przed siebie.
Idę spokojnie, ciesząc się każdą chwilą. Zimny, ciemny, cichy las ma swoje plusy i minusy. Największym z możliwych plusów jest brak przedstawicieli gatunku homo sapiens w pobliżu, minusem – konieczność ciągłej orientacji w terenie.
Trasa można powiedzieć ‚ta sama co zwykle’, jednak zimą i po zmroku wydaje się być całkiem inna. Powolutku gramolę się przed siebie, przez co podejście zajmie 6 godzin. Sześć wspaniałych godzin, których nie zamieniłbym na żadne inne, i które w zupełności rekompensują świąteczne szaleństwa roku ubiegłego.
Oczywiście nie było aż tak ciemno przez całą drogę. Z pomocą pospieszyła czołóweczka i latarka. Obie spisały się na medal i pozwoliły nie zgubić się w mroźną noc.
Jeszcze tylko moment podziwiania zastygłej pod zimowym płaszczem przyrody, żleb z niezamarzniętym strumieniem, w którym zdolny Łukaszek pomoczył ostatnią parę suchych rękawiczek…
…i jestem na przełęczy.
Robi się jeszcze zimniej. Plus dzisiejszej pogody jest taki, że nie ma wiatru. Inaczej szedłbym chyba zgięty w pół. Niemniej -12 stopni i lód dają się we znaki. Wychodzę na otwartą przestrzeń – jeszcze jakieś 30 minut gramolenia się i będę na szczycie. We znaki lekko daje się kolano, na którym oparłem cały ciężar ciała ratując się przed upadkiem w żlebie strumienia. Także kilka metrów i przerwa, kolejnych kilka i znowu przerwa.
Jeszcze nierówna walka z przymarzniętymi do skał łańcuchami, jeszcze odrobina drobienia po parę kroczków, i moim oczom ukazuje się wspaniały widok.
Na szczycie jestem o 23. Godzina dreptania w miejscu i skakania opłaca się zdecydowanie. Jeszcze kęs piernika od sąsiadki, co to na święta miał być, jeszcze łyk herbatki z termosu, która bardziej chyba wychładza organizm niżeli rozgrzewa… I wreszcie nadchodzi godzina zero. Widok o północy przy dobrej widoczności jest kapitalny. Jedynie temperatura (jakieś -15 stopni) plus wiatr, którego na szczycie nie można się nie spodziewać, szybko wybijają człowiekowi z głowy pomysł pozostania tutaj na dłużej.
Jeszcze krzyż, który obiecałem sfotografować!
A który w tajemniczych okolicznościach zmienił swój kolor 😉
I pora schodzić… Jeszcze ostatnie zdjęcie ‚Na pożegnanie’
I schodząc powolutku w dół, po dwóch godzinach i czterdziestu pięciu minutach, ląduję przy samochodzie. Następne 6 godzin spędzę za fajerą, by przed 10 rano wylądować w domu. Ach, jak pięknie jest zasypiać z lekkim sercem i uśmiechem na ustach 😉
W nowy rok wchodzę bez długów. Nawet 0,50 groszy z jesieni oddaję w schronisku. Pozostają tylko… pożyczone spodnie, które już leżą przygotowane do oddania. Swoją drogą pożyczać od kogoś czyjeś spodnie – groteska.
Nocna sylwestrowa eskapada dedykowana Darii. Trasa jest już znana i sprawdzona. Teraz już nie ma migania się, trzeba spełniać swoje marzenia! Zatem za rok o tej porze ruszamy na szlak! 🙂